czwartek, 19 marca 2015

Polska Madonna, czyli jak Doda smażyła naleśniki…

Być kobietą, być kobietą… Śpiewam często za Alicją Majewską… To takie ponadczasowe…

Która z nas nie tęskni czasem za tym uczuciem? Poczuć TO bicie serca… jak dawniej... dostać kwiaty od Niego... wykradać się po cichu na romantyczne spotkanie, żeby tylko rodzice niczego się nie domyślili, albo… mąż… Mam nadzieję, że nie zagląda do babskich blogów… Dla Niego liczy się tylko Tomasz Lis, Monika Olejnik… która nota bene, też nosi mega szpile… więc…???

 Czasem idąc ulicą nucę sobie coś pod nosem… bo mi się wkręciła jakaś melodyjka… I najczęściej jest to właśnie piosenka Alicji Majewskiej, czy Hanny Banaszak, które uwielbiam, bo… bo są to kobiety idealne, kobiece i romantyczne do bólu i przenigdy nie dają mi o sobie zapomnieć. Dają mi taką ogromną radość i siłę napędową…Ale nie tylko ONE…

A co daje mi Doda? Osobiście nie lubię jej słuchać i raczej nie chce mi się na nią patrzeć, ale muszę przyznać, że Doda jest… kobietą sukcesu w pełnym tego słowa znaczeniu… teraz niektórzy zamkną mojego bloga i nigdy już do niego nie zajrzą... a inni dopiero się nim zainteresują… nieważne… Doda też w pewnym sensie pomogła mi zapalić TO światełko… Jest świetnym przykładem na to, jaką siłę posiadają kobiece wdzięki i determinacja… nie wiem co bardziej… a może wszystkiego po równo… i jest fantastycznym przykładem, jak sukces (ogólnie) wpływa na pewność siebie i samoocenę... Ona, tak jak większość z nas, była kiedyś młodą skromną, czy nawet zakompleksioną dziewczynką, która miała marzenia i postanowiła je ziścić… Nie wierzycie, to zajrzyjcie poniżej:



i


I zrobiła to… po swojemu… i za to JĄ cenię… że nie poddała się krytyce, że odpierała wszelkie ataki na swoją osobę, że wytrwała w swoim, wymyślonym przez siebie wizerunku…

Moje sukcesy, oczywiście, nie są tak spektakularne, jak wspomnianych pań, ale myślę, że bycie szczęśliwą, kochającą i kochaną żoną i mamą, otoczoną przyjaciółmi i ludźmi bezinteresownie życzliwymi, jest równie bezcenne…

Przeniosę się teraz na grunt dietetyczny…
Bo przecież to blog pewnej pani dietetyk…

Dążenie do zbyt wygórowanych celów powoduje, że tym trudniej jest je osiągać… Keee?
Często tłumaczę swoim pacjentkom z dużą nadwagą, że nie warto zakładać sobie: „schudnę 30 kilo, a wtedy kupię wymarzone kozaki z wysoką cholewą, bo teraz mam do nich za grube łydki…” Znów nawiązuję do butów, ale to cytat wzięty z gabinetowego życia… Oooj, to duży błąd moja Pani… O wiele łatwiej jest chudnąć małymi kroczkami, czyli np. przy wadze 94 kg i przy wzroście o wiele za małym, czyli np. 164 cm, zakładamy, że schudniemy 5 kilo w 2-3 miesiące, ale z gwarancją, że już nigdy więcej nie zobaczymy dziewiątki z przodu na wyświetlaczu wagi. Hmm?!
To za wolno, to za mało! - zakrzykniecie! A co niektórzy rzucą kamieniem… Może i tak... Ale… jeżeli ta osoba od kilku lat próbuje zgubić te swoje nadliczbowe 30 kilo i zdarzało się, że chudła ze 3-5 kilo, ciężko ćwicząc lub głodząc się, ale zaraz wracało jej ze 4-6 i teraz już nie ma siły, ani motywacji do walki ze sobą i z tym „cholernym sadłem!”, a ma dopiero 32 lata i życie przed sobą… Założenie takiego małego celu powoduje, że już po kilku!!! dniach widząc, że się do niego zbliża, dostaje takiego kopniaka do działania, że często już po miesiącu osiąga zamierzony efekt (tak! ten tak mały…!). Ale potem są kolejne i kolejne… raz trochę wolniej raz szybciej… aż, bez większego trudu, wskakuje w upragniony rozmiar sukienki, np. 38 i w te dopasowane do łydki kozaki, na wysokim obcasie… a jak… i jest już zadowoloną z siebie i z życia, szczęśliwą kobietą…

Uwielbiam też takie sytuacje w moim gabinecie, gdy…

 … wchodzi młoda, trochę zaniedbana, w przyciasnym sweterku, ze związanymi w kitkę włosami, zmęczona życiem, smutna kobieta. Po godzinnej lub dłuższej konsultacji, wspólnej rozmowie o dietach, o akceptacji, tłumaczeniu, rysowaniu, żeby było jasno i zrozumiale… wychodzi pełna nadziei, niedowierzania, ale radosna, niby ta sama kobieta, ale już zupełnie odmieniona...
Po kilku miesiącach… wpada jakaś taka ładna, „fajnie zrobiona”, lekko puszysta, radosna dziewczyna, wołając od progu: „Przyszłam się tylko pokazać i podziękować Pani za NOWE życie! To ja! Nie pamięta mnie Pani?” – no… niezbyt kojarzę… Pani u mnie była?... Niektórym osobom wystarcza, że schudną tylko trochę, ale przez zmianę nawyków, sposobu myślenia, czują się lepiej, zdrowiej, uwierzą w siebie, zaakceptują swoje niedoskonałości…


Tak… Praca w gabinecie daje mi ogromną radość i satysfakcję… Swoim pacjentom oddaję część siebie, swojej energii… nie, nie jestem Kaszpirowskim, ani nie odprawiam czarów…

Głównie siedzę, słucham, gadam, ooj dużo gadam…ale często po takim wypełnionym po brzegi pracowitym dniu, czuję, że za dużo tej energii mi nie zostało...

Wtedy TAAKI deser...
- mrożone maliny zmiksowane ze słodką śmietanką 30 % - mmm smakują jak prawdziwe lody, a są bez grama cukru



po TAAKIEJ kolacji, nie jest grzechem… to konieczność…
 - mozarella z pomidorkiem, przyprawami, świeżą bazylią, polane włoską oliwą i żółty ser zawijany z wędzonym łososiem, do tego lampka francuskiego, czerwonego, wytrawnego wina... wiem... nie powinnam mieszać narodowości, ale... Francja - Włochy... jakoś damy radę ;)

Smacznego po wyczerpującym dniu… Wam też się czasem przyda...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz