Obudziła się pierwsza biedronka i
chodzi po szybie. Wiosna? Dzień dobry biedroneczko, już cię wypuszczam na
świeże powietrze. Za oknami prawie wiosna, więc nie zmarznie… Wiem, to też znak, aby już umyć okna...
Już niedługo wyrosną w sklepach
nowalijki, ale póki co jem kapustę kiszoną zasmażaną z boczkiem i stek wołowy
upolowany w „U Rzeźnika”. Dlaczego to jem? Nie, nie chcę być gruba… Po prostu
wróciłam do tzw. korzeni. W dzieciństwie zawsze byłam drobniutka i malutka, ale
zawsze lubiłam… wróć… kochałam masło, no nie tylko, ale masło było ważne. Na
kanapki kładłam plastry masła i czegoś tam, co było akurat w lodówce, np.
tłusty baleronik, uwielbiałam ówczesny baleron, albo cienkie paróweczki… teraz
już nie mają tego smaku. To były lata 70-te, więc nie było dużego wyboru, ale
nie było też „masła” roślinnego… No może już było, bo francuscy naukowcy „skonstruowali”
takowe już w XIX wieku, ale na naszych półkach pojawiło się dużo później. W
każdym razie, ja jadłam MASŁO plastrami, gęstą śmietanę, którą nakładało
się łyżką na chleb i posypywało cukrem, kruchutkie skwarki z przetopionego
smalcu… Pyycha! Potem przyszła era odchudzania i wyścigi z koleżankami, która
dłużej wytrzyma na jednym jabłku dziennie, albo na wodzie. To nic, że nasze BMI
było poniżej 19. Kto wtedy słyszał o BMI? Trzeba schudnąć i już! Zaczęło się
wykluczanie tłuszczów takich i śmakich, wycinanie każdej białej odmianki z
mięsa i wędlin, żółtka szły do zlewu, bo kto by jadł taką kaloryczną
jajecznicę, itp. I wtedy się zaczęło… kłopoty z cerą, wzdęcia, wypadające
włosy, sucha skóra, ale byłam szczupła… Efekt osiągnięty, więc po co się
przejmować.
Błądząc, przeżyłam wiele lat. Wzbogaciłam
się o własną Rodzinę i przekochane Dzieci. Skończyłam studia różnego rodzaju i
koloru. Żadne z nich, także Dietetyka, nie dały mi niezbędnej wiedzy, co i jak
jeść, aby osiągnąć długo oczekiwaną satysfakcję, dobre samopoczucie, zdrowie i
szczęście, nazwijmy je, kulinarne, bo jakby nie patrzeć, ciągle wzdęty, pełen
gazów brzuch temu niezbyt sprzyja! Szukałam i szukałam… Musiałam zdać się na
własne „oko i szkiełko”. Co kilka miesięcy próbowałam innego sposobu „zdrowego”
żywienia, poprzez owsianki, „oczyszczanie” z dr Dąbrowską, pie**onym Dukanem (niech się cieszy, że piszę jego nazwę z dużej litery), Atkinsami, Dickensami i
inne czorty-diabły, żeby nie było, że znam to wszystko tylko z literatury. Większość z tych „diet”, jak to
się zwykło mówić, ja nazwałabym kuracjami oczyszczająco-odchudzającymi, ale
przez duże O - są oparte o niezwykle rygorystyczne ograniczenia, np. dieta dr
Dąbrowskiej vel post św. Dawida (tak tak, to nie jest pomysł tej pani) czy wspomniany Dukan. To są tak zwane chwilówki,
po których wracamy do poprzednich nawyków żywieniowych, dzięki którym wracają
również utracone kilogramy, często z nawiązką i przykre dolegliwości, jak
wzdęcia, napady głodu, ciągłe zmęczenie i frustracje, związane z niedopasowaną
dietą do konkretnego organizmu.
A dzisiaj mam kaprys, więc
nakarmię Rodzinę plackami ziemniaczanymi, smażonymi na smalcu, podane z kwaśną
śmietaną… dzieci pewnie posypią je cukrem… A co…
Mniam ;)
OdpowiedzUsuńWitam i smacznego :)
UsuńMniam ;)
OdpowiedzUsuń