piątek, 5 czerwca 2015

Bez telefonu, bez tableta… jak żyć?

Coś się zmienia... samo, wszystkie rany przysychają, myśli i sny już spokojniejsze.

A najlepsze dopiero miało się dopiero dziś wydarzyć…

Wiem, dla większości to może być niezrozumiałe, ale ja na sygnał własnego telefonu dostawałam, kilka razy dziennie, zawału, palpitacji, ścisku w gardle i co tam jeszcze. No więc, pojechałam dziś do miasta, czyli daleeeko od domu, pracy… Po tak zwane zakupy, bo przecież coś jeść muszę, nawet jak RODZINA wyjechała. U nas we wsi, sklep wprawdzie przyjeżdża codziennie, ale ja w nim niestety się nie obkupię, bo nie ma w nim świeżej wątróbki cielęcej, świeżych malinowych pomidorów, o prawdziwym wędzonym boczku i jajach od prawdziwych kur nie wspomnę… No więc jadę ja do tego wielkiego miasta, co go Mrągowem nazywają, a już pod zieleniakiem stwierdzam!… nie zabrałam telefonu!? A może go zgubiłam na polu!?, albo na łące!?, gdzie siano zbieramy, bo przecie byłam skontrolować… Po prostu histeria…

Po czym... trzy wdechy, trzy wydechy… Widok truskawek i malinowych pomidorów zadziałał jak balsam… Co będzie jak spojrzę na łopatkę baranią u „Rzeźnika”… Życie nabiera właściwych barw, tętno wraca do normalności, a nawet więcej… Po złupieniu ulubionego zieleniaka, ulubionego mięsnego, pojechałam czym prędzej do… CCC, bo przecież tam jakieś wyprzedaże, no i… Takie tam klapeczki na lato, widać w nich palce, więc trzeba też (oprócz włosów) paznokcie pomalować… Zapomniałam o pędzącym czasie, o problemach życia codziennego… Pani w kasie… chyba pierwszy dzień w nowej pracy… trwało to… dłuuugo… co tam… przestało mi zależeć na czasie...

W końcu, nie spiesząc się, wróciłam do dom… Właściwie pod domem przypomniałam sobie znów o zaginionym, zapomnianym telefonie, co to życie ratuje… I wiecie co? Leżał sobie na stole w kuchni... żadnego nieodebranego telefonu... tylko jeden esemes, od jakiegoś „Oręż” ;) bo przecież super promocja…

Przeżyłam caaałe popołudnie bez telefonu, bez kontaktu z Firmą, Rodziną, czymkolwiek, co może mi lub komuś uratować życie lub pomóc w życiu, pracy… za pomocą telefonu komórkowego… I wiecie co? Można! A nawet trzeba… Tak, tego mi było trzeba… Zapomnieć głupiego telefonu…


Następny krok? Zapomnieć nastawić budzik, zapomnieć się w życiu, zapomnieć jak ma na imię osobisty mąż, zapomnieć jak tęsknię za dziećmi… Chociaż na chwilę… To działa!


No i pomyśleć, że chciałam Wam dziś napisać, jak to znalazłam cały bukiet chabrów i innych niespotykanych na współczesnych polach chwastów, na brzegu jednego z moich pól, i jak to przypomniało mi się całe moje dzieciństwo, gdy jeździłam na wieś do Babci i Dziadka, i ten zawód, gdy zrozumiałam, że tamte czasy już nie wrócą…

piątek, 29 maja 2015

Rude w różowym leży na zielonym

Kończy się maj… I dobrze. Może w czerwcu będzie lepiej, spokojniej.

Jeżeli myślisz, że już więcej na raz nie może zwalić Ci się na głowę, bo po prostu kark zwykłego człowieka nie udźwignie większego ciężaru, to znaczy, że już gorzej być nie może. Czyli, że może być już tylko lepiej. Pomalutku, małymi kroczkami, ale teraz pójdzie już ku lepszemu. Nigdy nie pozwól sobie na inne myślenie! To nic, że życie wywróciło ci się do góry nogami, że w pracy wszystko się wali, że chcesz ją zmienić, ale nie wiesz na jaką, że mąż nie taki księciunio, jak sobie wymarzyłaś, a do tego chciałabyś więcej czasu poświęcić dzieciom, że śpisz około dwóch godzin na dobę, bo na więcej nie masz czasu, bo albo praca, albo stres, albo w końcu i zmęczenie nie daje zasnąć. Niech to szlag!

Pozytywne myślenie i wyparcie… Wyparcie i pozytywne myślenie… To są dwie podstawowe czynności, które utrzymują mnie przy zdrowych zmysłach w ciężkie i złe dni. Na zmianę i bez przerwy. No i jeszcze jem, bo jedzenie jest dobre na wszystko. Ale to już wiecie.

Czas na ZMIANY! Nie dam się zarżnąć żywcem. Do napisania tego co teraz czytacie skłoniła mnie lektura pewnych przemyśleń z innego bloga. Tak więc zaczynam zmiany… Cokolwiek, byle pojawiło się coś nowego lub dawno zapomnianego. Gdzieś w szafie była stara marchewkowa farba do włosów…? Jest… Yeah…

Prowadząc gabinet nie wypadało… Ale teraz, dietetyka dostała rykoszetem i uległa chwilowemu wyciszeniu, co nie znaczy, że nie odbieram telefonów i nie rozmawiam, że nie udzielam porad potrzebującym. Zawsze można na mnie liczyć. 

Ostatnio zaczęłam też czytać… rekreacyjnie... Nie, żebym wcześniej nie czytała książek, ale dzień był tak krótki, że ciągle było coś ważniejszego, a bez czytania… to jakby w dzień było za mało słońca, ciągle czegoś brakuje. No więc, padło na „Wiedźmina”… Wiem, moje córki przeczytały go z 10 lat temu, ale ja zaczęłam parę dni temu. Może w ramach tych zmian, co to zachodzą w moim życiu ostatnio stadami, jak wilcy. No więc, skoro Geralt dał radę z tą księżniczką, a to takie mało prawdopodobne było, taki beznadziejny stan, to ja nie dam rady? O nie! 

Zaglądajcie… Będę pisać o wszystkich zmianach, czyli jak zmienić pracę, która nie daje Wam satysfakcji i szefa, którego macie już serdecznie dość. Jak zmienić męża, aby stał się taki jak sobie wymarzyłyście, a jak się nie da zmienić obecnego, to jak zmienić go na nowszy model… Wreszcie, jak zmienić siebie i swój sposób patrzenia na swoją osobę, na ciało, na swój sposób myślenia, aby nie zwariować, pokochać swoje obecne życie i dać sobie z tym wszystkim radę. Wiem to nie będzie łatwe, ale w kupie siła ;)

poniedziałek, 30 marca 2015

Krowa je mięso, a ja jem wołowinę…

Wiele razy przemyśliwałam kwestię dotyczącą sposobu żywienia… Która dieta jest lepsza? Może wegetariańska, albo nawet wegańska, może nasza zwyczajna tradycyjna z mięsem, ziemniakami i chlebem, a może, idąc na całość… czysto i wiernie, dieta witariańska będzie najlepsza dla naszego ludzkiego organizmu?

Jaka jest geneza ewolucji naszego przewodu pokarmowego i sposobu żywienia? Ano taka, że to co znalazł lub upolował człowiek pierwotny, to jego… i do brzucha… no… czasem doniósł część tego dzieciom, które spłodził, ale skąd wiedział czy to on je spłodził? Tego pewnie nie wiedział kompletnie. Tak było i już! Upolowane – zjedzone, zerwane z drzewa, krzaka – też zjedzone, nikt nie uprawiał ziemi, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Jak coś wyrosło i dało się zjeść, to się zjadało. Jak przyszła zima i jedynym pokarmem był upolowany, równie głodny zwierz, czy to sarna czy dzik, nie miało większego znaczenia, ważne, że nadawało się do zjedzenia. Jak przyszło lato, to chętnie zjadanym dodatkiem były dojrzałe owoce leśne, jagody, maliny, jaja z gniazd, ryby i zające, pod warunkiem, że dały się nadziać na ostry kij… A warzywa?... jakie warzywa? Kto wtedy jadł marchewkę duszoną z masełkiem i zielonym groszkiem albo kapustę kiszoną z oliwą i utartym jabłuszkiem? Jadło się, co było pod ręką, albo co dało się upolować. Nikt nie ganiał po lesie godzinami, bo i po co? Jak się zgłodnieje, to coś się złapie… albo nazbiera…

Więc dochodząc do sedna kwestii żywieniowych, nigdzie nie jest napisane, czy nawet udowodnione, że MUSIMY zjadać nie wiadomo ile zbóż, kilogramy warzyw codziennie i co tam jeszcze… Nikt nie udowodnił, że jak będziemy przez tydzień czy miesiąc żywić się samym mięsem i jajami, to zabije nas ketoza, czy ketokwasica! Bo przede wszystkim... nasz układ buforujący do tego nie dopuści, a poza tym, nie ma takich badań na większą skalę - to raz, albo są tylko nikt nie chce ujawnić wyników - to dwa, a trzy - upadłby przemysł rolny, spożywczy, farmaceutyczny i jaki tam jeszcze, bo nikt nie chce Wam powiedzieć, że jedzenie mięsa… tłustego mięsa i jaj w nieprzetworzonej postaci, jest po prostu zdrowe, odżywcze i wiele więcej nie potrzeba, aby to zdrowie utrzymać… albo prawie nic...

Wracając do moich "krów, co mięso jedzą”… Jakie mięso? Co ona znowu wymyśliła? - pytacie! Otóż powiadam Wam, że krowy, w ogóle bydło, czy wszelkie przeżuwacze i inne kozy… owszem… pobierają trawę, siano, słomę, pełne ziarno, bo muszą nakarmić tym SWOJĄ hodowlę zwierząt w postaci pierwotniaków, bakterii i innych mikrobów, zamieszkujących JEDEN z CZTERECH żołądków tychże przeżuwaczy, które to z kolei są potem trawione… żywcem! Zieloni teraz rzucą się dodatkowo na biedne krowy… Cała ta mikroflora gnieżdżąca się w żwaczu, rozkłada na części pierwsze wszelkie elementy pobranych roślin, zbudowanych z włókna, celulozy, czy tak zwanego błonnika, przy użyciu enzymów własnych i z pomocą autoenzymów występujących w roślinach, które w tymże towarzystwie doskonale się uzupełniają. Są one… te mikroby… tak skonstruowane, że potrafią przekształcić tą całą mało odżywczą masę, w składnik budulcowy, czyli białka i tłuszcze, aby stać się docelowym pokarmem dla bydła. Bez ich pomocy za nic na świecie krowy i inni „roślinożercy” nie poradziłyby sobie z rozkładem takich ilości włókna, błonnika, skrobi i innych niestrawnych lub ciężkostrawnych części roślin i zbóż, którymi próbuje się napchać nasze brzuchy w celach… rzekomo prozdrowotnych.

Tak więc moi drodzy, reasumując…

Nasz przewód pokarmowy zawiera tylko JEDEN żołądek, w dodatku produkujący kwasy żołądkowe, które zabijają większość bakterii z pożywienia. Nie ma mowy, aby zamieszkały w nim zwierzaki, które będą nam przyjazne, bo Helicobacter do nich nie należy. Nie ma mowy, abyśmy poradzili sobie z ogromnymi ilościami błonnika, skrobi czy innych substancji niestrawnych lub przynajmniej ciężkostrawnych zawartych w roślinnym pokarmie. Doskonałym przykładem jest fasola i inne strączki, które zawierają m. in. oligosacharydy, czyli bardzo złożone cukry, których nie dość, że nie jesteśmy w stanie rozłożyć, przetworzyć i wykorzystać, choćbyśmy nie wiem ile czasu je moczyli przed ugotowaniem, to jeszcze, zanim opuszczą nasz przewód pokarmowy, zdążą sfermentować, wytworzyć metan, dwutlenek węgla i inne gazy w dużych ilościach, co zawsze kończy się… sami wiecie czym…

Tak więc moi drodzy, reasumując po raz drugi…

Jedząc produkty mięsne, odzwierzęce i tym podobne, przestają nam doskwierać wzdęcia, kruczenia i takie tam, wchłanialność i wykorzystanie składników odżywczych są niezwykle wydajne, nie potrzebujemy zjadać tony jedzenia codziennie, bo gęstość odżywcza mięs, podrobów i jaj jest nieporównywalna z płatkami owsianymi, a wypróżnienia idą jak… po maśle… Nadmiar skrobi czy błonnika zawartego w pełnych zbożach fermentuje i ściera kosmki jelitowe, jak papier ścierny, a tłuszcz, szczególnie zwierzęcy, którego nie zdążymy strawić, przechodzi „ślizgiem” przez nasze jelita, głaszcząc, tworząc naturalną osłonę przed niekorzystnymi endoczynnikami i łagodząc wszelkie stany zapalne, których nabawiliśmy się przez lata starając się „zdrowo” odżywiać.

Tak więc moi drodzy, reasumując po raz trzeci…

Idę coś zjeść, bo pora kolacji już daaawno minęła. Hmm… W takim razie dzisiaj będzie to, co tygrysice lubią najbardziej… Mmm… już wiecie co?


czwartek, 19 marca 2015

Polska Madonna, czyli jak Doda smażyła naleśniki…

Być kobietą, być kobietą… Śpiewam często za Alicją Majewską… To takie ponadczasowe…

Która z nas nie tęskni czasem za tym uczuciem? Poczuć TO bicie serca… jak dawniej... dostać kwiaty od Niego... wykradać się po cichu na romantyczne spotkanie, żeby tylko rodzice niczego się nie domyślili, albo… mąż… Mam nadzieję, że nie zagląda do babskich blogów… Dla Niego liczy się tylko Tomasz Lis, Monika Olejnik… która nota bene, też nosi mega szpile… więc…???

 Czasem idąc ulicą nucę sobie coś pod nosem… bo mi się wkręciła jakaś melodyjka… I najczęściej jest to właśnie piosenka Alicji Majewskiej, czy Hanny Banaszak, które uwielbiam, bo… bo są to kobiety idealne, kobiece i romantyczne do bólu i przenigdy nie dają mi o sobie zapomnieć. Dają mi taką ogromną radość i siłę napędową…Ale nie tylko ONE…

A co daje mi Doda? Osobiście nie lubię jej słuchać i raczej nie chce mi się na nią patrzeć, ale muszę przyznać, że Doda jest… kobietą sukcesu w pełnym tego słowa znaczeniu… teraz niektórzy zamkną mojego bloga i nigdy już do niego nie zajrzą... a inni dopiero się nim zainteresują… nieważne… Doda też w pewnym sensie pomogła mi zapalić TO światełko… Jest świetnym przykładem na to, jaką siłę posiadają kobiece wdzięki i determinacja… nie wiem co bardziej… a może wszystkiego po równo… i jest fantastycznym przykładem, jak sukces (ogólnie) wpływa na pewność siebie i samoocenę... Ona, tak jak większość z nas, była kiedyś młodą skromną, czy nawet zakompleksioną dziewczynką, która miała marzenia i postanowiła je ziścić… Nie wierzycie, to zajrzyjcie poniżej:



i


I zrobiła to… po swojemu… i za to JĄ cenię… że nie poddała się krytyce, że odpierała wszelkie ataki na swoją osobę, że wytrwała w swoim, wymyślonym przez siebie wizerunku…

Moje sukcesy, oczywiście, nie są tak spektakularne, jak wspomnianych pań, ale myślę, że bycie szczęśliwą, kochającą i kochaną żoną i mamą, otoczoną przyjaciółmi i ludźmi bezinteresownie życzliwymi, jest równie bezcenne…

Przeniosę się teraz na grunt dietetyczny…
Bo przecież to blog pewnej pani dietetyk…

Dążenie do zbyt wygórowanych celów powoduje, że tym trudniej jest je osiągać… Keee?
Często tłumaczę swoim pacjentkom z dużą nadwagą, że nie warto zakładać sobie: „schudnę 30 kilo, a wtedy kupię wymarzone kozaki z wysoką cholewą, bo teraz mam do nich za grube łydki…” Znów nawiązuję do butów, ale to cytat wzięty z gabinetowego życia… Oooj, to duży błąd moja Pani… O wiele łatwiej jest chudnąć małymi kroczkami, czyli np. przy wadze 94 kg i przy wzroście o wiele za małym, czyli np. 164 cm, zakładamy, że schudniemy 5 kilo w 2-3 miesiące, ale z gwarancją, że już nigdy więcej nie zobaczymy dziewiątki z przodu na wyświetlaczu wagi. Hmm?!
To za wolno, to za mało! - zakrzykniecie! A co niektórzy rzucą kamieniem… Może i tak... Ale… jeżeli ta osoba od kilku lat próbuje zgubić te swoje nadliczbowe 30 kilo i zdarzało się, że chudła ze 3-5 kilo, ciężko ćwicząc lub głodząc się, ale zaraz wracało jej ze 4-6 i teraz już nie ma siły, ani motywacji do walki ze sobą i z tym „cholernym sadłem!”, a ma dopiero 32 lata i życie przed sobą… Założenie takiego małego celu powoduje, że już po kilku!!! dniach widząc, że się do niego zbliża, dostaje takiego kopniaka do działania, że często już po miesiącu osiąga zamierzony efekt (tak! ten tak mały…!). Ale potem są kolejne i kolejne… raz trochę wolniej raz szybciej… aż, bez większego trudu, wskakuje w upragniony rozmiar sukienki, np. 38 i w te dopasowane do łydki kozaki, na wysokim obcasie… a jak… i jest już zadowoloną z siebie i z życia, szczęśliwą kobietą…

Uwielbiam też takie sytuacje w moim gabinecie, gdy…

 … wchodzi młoda, trochę zaniedbana, w przyciasnym sweterku, ze związanymi w kitkę włosami, zmęczona życiem, smutna kobieta. Po godzinnej lub dłuższej konsultacji, wspólnej rozmowie o dietach, o akceptacji, tłumaczeniu, rysowaniu, żeby było jasno i zrozumiale… wychodzi pełna nadziei, niedowierzania, ale radosna, niby ta sama kobieta, ale już zupełnie odmieniona...
Po kilku miesiącach… wpada jakaś taka ładna, „fajnie zrobiona”, lekko puszysta, radosna dziewczyna, wołając od progu: „Przyszłam się tylko pokazać i podziękować Pani za NOWE życie! To ja! Nie pamięta mnie Pani?” – no… niezbyt kojarzę… Pani u mnie była?... Niektórym osobom wystarcza, że schudną tylko trochę, ale przez zmianę nawyków, sposobu myślenia, czują się lepiej, zdrowiej, uwierzą w siebie, zaakceptują swoje niedoskonałości…


Tak… Praca w gabinecie daje mi ogromną radość i satysfakcję… Swoim pacjentom oddaję część siebie, swojej energii… nie, nie jestem Kaszpirowskim, ani nie odprawiam czarów…

Głównie siedzę, słucham, gadam, ooj dużo gadam…ale często po takim wypełnionym po brzegi pracowitym dniu, czuję, że za dużo tej energii mi nie zostało...

Wtedy TAAKI deser...
- mrożone maliny zmiksowane ze słodką śmietanką 30 % - mmm smakują jak prawdziwe lody, a są bez grama cukru



po TAAKIEJ kolacji, nie jest grzechem… to konieczność…
 - mozarella z pomidorkiem, przyprawami, świeżą bazylią, polane włoską oliwą i żółty ser zawijany z wędzonym łososiem, do tego lampka francuskiego, czerwonego, wytrawnego wina... wiem... nie powinnam mieszać narodowości, ale... Francja - Włochy... jakoś damy radę ;)

Smacznego po wyczerpującym dniu… Wam też się czasem przyda...

poniedziałek, 16 marca 2015

Czy to już czas na zmiany?

No cóż, przyszedł moment zadumy i refleksji. Jestem poważną kobietą po czterdziestce, wychowuję trójkę dzieci, prowadzę poważny Gabinet Dietetyczny, nierzadko udzielam porad osobom poważnie chorym, a stworzyłam... taki niepoważny blog, w którym piszę o kobiecej próżności. Bo czymże są problemy z… fałdkami na brzuchu, jeśli nie próżnością, w porównaniu z chociażby… no właśnie z czym? Nikomu nie życzę jakiejkolwiek choroby, czy nawet starości, ale one z czasem przychodzą, cokolwiek byśmy nie zrobili. 

Możemy się zdrowo odżywiać, czyli jak?... uprawiać dowolne sporty, oddawać się ukochanym pasjom, czy spędzać czas z rodziną, a ONE i tak nas dopadną. Więc czemu nie zmieniać w sobie tego co nam się w sobie nie podoba? Czemu nagle nie zrobić czegoś, na co nie miało się odwagi czy możliwości do tej pory, np. powiększyć sobie biust, pojechać i wspiąć się na Mount Huashan lub popłynąć w długi rejs pełnomorskim żaglowcem.


A może nie wypada w pewnym wieku tak wyglądać, tak się ubierać, tak pisać…

Coraz częściej myślę o procesach starzenia... O nieodwracalności tychże procesów i o tym, że jeżeli dziś Tego Czegoś nie zrobimy, to potem może już nie być okazji, bo dopadnie nas to lub owo. Myślę też o tym, że nasz wygląd, nasze zachowania świadczą o tym, jak i na ile się czujemy…

Czy mój blog jest niepoważny? Nie sądzę. Jest o kobiecych, czy nawet ludzkich tęsknotach… Bo któż z Was nie chciałby mieć takich problemów, jak na przykład: Przecenili te piękne buciki w różowe kwiatki, kuuupisz miii? I kocie oczka do Niego… Taaak mam problem z butami... Wszystkie!, które mi wpadną w oko muszą być moooje! Nie zawsze tylko obcas jest ważny... I to nic, że tyle ważą, a do złażenia jeszcze drugie pół Rzymu i okolice... ;) 

Albo ON: Och spójrz Kochanie, TEN! rejs TYM! żaglowcem na Karaiby jest za pół ceny i loty takie tanie… Może bym popłynął cooo? To tylko!!! trzy tygodnie… - No tak Mężu, marzenia trzeba! realizować w TYM życiu, bo kto wie co będzie za chwilę…

A może jednak powinnam pisać blog dla poważnych starszych Pań i z nimi godnie zacząć się starzeć? Podawać przepisy zdrowych, dietetycznych dań z ładnymi kolorowymi sweet fociami? Tak,  przekonaliście mnie... Siądę w fotelu, zrobię mężowi sweterek na drutach, ucieszy się jak wróci z TEGO rejsu, to takie romantyczne i uspokajające… Może nie rzucę nimi... tymi drutami z piękną kolorową włóczką, o ścianę w napadzie furii, gdy ucieknie mi kolejne oczko…


A może zrobię dziś tatara ze świeżej wołowinki na obiad, wciągnę go ze swojskim kiszonym ogórkiem i prawdziwym surowym żółtkiem od kury, a potem pójdę się poopalać, bo takie piękne dziś wiosenne słoneczko… Tak zrobię, tak łatwo mnie przekonać...

niedziela, 15 marca 2015

A to ci dietetyk…

No i pojawiły się pierwsze komentarze… I na co mi to było…? Ja przecież tylko chcę ładnie wyglądać w mojej starej sukience i nowych szpilkach… Były w różowe motylki... Kobiety mnie zrozumieją, Mąż niekoniecznie...


„No właśnie proszę pani, bo ja też lubię taką niezdrową żywność i dlatego nie mogę schudnąć…” – ale… proszę pani... ja się zdrowo odżywiam!...  i wcale nie chcę schudnąć…

„Ja też kocham boczuś i słodycze, więc jaką dietę mi pani zaproponuje, żebym nie musiała rezygnować z tego co kocham, tak jak pani?” – proszę wybrać, albo boczuś i super figurę, albo słodycze i wszystko po staremu…

No więc, aby stała się jasność, to rozjaśniam wszem i wobec… Tłusta żywność, wcale a wcale nie oznacza niezdrowa! Wiem caaały internet teraz zlinczuje, powiesi i spali czarownicę, czyli mnie, po trzykroć, ale taka jest PRAWDA, czy tego chcecie czy nie… To co nie pozwala Wam uzyskać wymarzonej sylwetki, to nie są tłuszcze, czy to zwierzęce czy roślinne, nie ma większego znaczenia (ale o tym kiedyś indziej, albo już niedługo), tylko cukry… Hę?

Cukry przyjmują różną postać i nie zawsze są… słodkie… Więc skąd mamy wiedzieć, kiedy jemy cukier, cukry, a kiedy coś innego? Hę? Aaale to już inna bajka…

Cukry dzielą się na proste, czyli te słodkie, które najbardziej lubimy, ba, kochamy, nie potrafimy się bez nich obejść, święta bez ciasta, urodziny bez tortu, spacer bez ulubionej cukierenki… nieee, tooo już przesada… więcej nie zajrzę na tego bloga… nie to nie…

… i na cukry złożone, czyli na przykład skrobię, która jest składową częścią zbóż, ziemniaków, kukurydzy i wielu innych produktów z nimi związanych, jak pieczywo, płatki fitness, placuszki, naleśniczki, kluseczki… wymieniać dalej? Lepiej nie, bo stracicie sens życia…

Ale, biorąc wszystko do tzw. kupy, to niewiele zostaje do jedzenia i zarazem na bardzo wiele możemy sobie pozwolić. Zależy co nam chodzi po głowie…

Cukry to cukry… jakie by nie były, prędzej czy później powodują wyrzut insuliny, a insulina powoduje wzrost łaknienia, głodu… jak zwał tak zwał, ale to dzięki niej chce się więcej i więcej „słodkiego” czyli cukrów, jakie by one nie były, choćby gorzkie… To tak w potwornie ogromnym skrócie…


A teraz… właśnie tracę caaałą rzeszę potencjalnych klientów-pacjentów… powiem Wam w tajemnicy, że to właśnie tłuszcze powodują, że czujemy się syci, że tych "złych" cukrów nie potrzebujemy tyle, ile nam się wydaje… Im mniej ich zjemy, tym mniej ich nam się chce… Nie wierzycie? No przecież… Więc, rano kawka ze śmietanką, a potem odważamy 50 g masła (to całkiem sporo, wbrew pozorom), 2-3 świeże jaja od Prawdziwych Wiejskich Kur i to wszystko na patelnię… do tego kawałek pomidora lub papryki, nie chleba… Jutro powiecie mi, ile godzin nie odczuwaliście głodu… To nie owsianka z jogurtem, co? Ja daję radę od 8 rano do 14.30, nie potrzebuję drugiego śniadania, a jak zamykam Gabinet, to jadę do „Przecinka” na wątróbkę z cebulką i jabłkami… Albo coś innego :P

Nie dajmy się zwariować, czyli bądźmy sobą

Obudziła się pierwsza biedronka i chodzi po szybie. Wiosna? Dzień dobry biedroneczko, już cię wypuszczam na świeże powietrze. Za oknami prawie wiosna, więc nie zmarznie… Wiem, to też znak, aby już umyć okna...

Już niedługo wyrosną w sklepach nowalijki, ale póki co jem kapustę kiszoną zasmażaną z boczkiem i stek wołowy upolowany w „U Rzeźnika”. Dlaczego to jem? Nie, nie chcę być gruba… Po prostu wróciłam do tzw. korzeni. W dzieciństwie zawsze byłam drobniutka i malutka, ale zawsze lubiłam… wróć… kochałam masło, no nie tylko, ale masło było ważne. Na kanapki kładłam plastry masła i czegoś tam, co było akurat w lodówce, np. tłusty baleronik, uwielbiałam ówczesny baleron, albo cienkie paróweczki… teraz już nie mają tego smaku. To były lata 70-te, więc nie było dużego wyboru, ale nie było też „masła” roślinnego… No może już było, bo francuscy naukowcy „skonstruowali” takowe już w XIX wieku, ale na naszych półkach pojawiło się dużo później. W każdym razie, ja jadłam MASŁO plastrami, gęstą śmietanę, którą nakładało się łyżką na chleb i posypywało cukrem, kruchutkie skwarki z przetopionego smalcu… Pyycha! Potem przyszła era odchudzania i wyścigi z koleżankami, która dłużej wytrzyma na jednym jabłku dziennie, albo na wodzie. To nic, że nasze BMI było poniżej 19. Kto wtedy słyszał o BMI? Trzeba schudnąć i już! Zaczęło się wykluczanie tłuszczów takich i śmakich, wycinanie każdej białej odmianki z mięsa i wędlin, żółtka szły do zlewu, bo kto by jadł taką kaloryczną jajecznicę, itp. I wtedy się zaczęło… kłopoty z cerą, wzdęcia, wypadające włosy, sucha skóra, ale byłam szczupła… Efekt osiągnięty, więc po co się przejmować.

Błądząc, przeżyłam wiele lat. Wzbogaciłam się o własną Rodzinę i przekochane Dzieci. Skończyłam studia różnego rodzaju i koloru. Żadne z nich, także Dietetyka, nie dały mi niezbędnej wiedzy, co i jak jeść, aby osiągnąć długo oczekiwaną satysfakcję, dobre samopoczucie, zdrowie i szczęście, nazwijmy je, kulinarne, bo jakby nie patrzeć, ciągle wzdęty, pełen gazów brzuch temu niezbyt sprzyja! Szukałam i szukałam… Musiałam zdać się na własne „oko i szkiełko”. Co kilka miesięcy próbowałam innego sposobu „zdrowego” żywienia, poprzez owsianki, „oczyszczanie” z dr Dąbrowską, pie**onym Dukanem (niech się cieszy, że piszę jego nazwę z dużej litery), Atkinsami, Dickensami i inne czorty-diabły, żeby nie było, że znam to wszystko tylko z literatury. Większość z tych „diet”, jak to się zwykło mówić, ja nazwałabym kuracjami oczyszczająco-odchudzającymi, ale przez duże O - są oparte o niezwykle rygorystyczne ograniczenia, np. dieta dr Dąbrowskiej vel post św. Dawida (tak tak, to nie jest pomysł tej pani) czy wspomniany Dukan. To są tak zwane chwilówki, po których wracamy do poprzednich nawyków żywieniowych, dzięki którym wracają również utracone kilogramy, często z nawiązką i przykre dolegliwości, jak wzdęcia, napady głodu, ciągłe zmęczenie i frustracje, związane z niedopasowaną dietą do konkretnego organizmu.

Wracając do mojej ociekającej tłuszczem, zasmażanej kapustki… Nie twierdzę, że teraz wszyscy muszą jeść tłusto, bo ja tak jem. To jest sposób żywienia, z którym JA czuję się po prostu świetnie. Wszystko smażę na smalcu (ale nie jem wyłącznie smażonych potraw), jem jajecznicę na maśle, do kawy leję śmietankę 30-stkę, a zamiast jogurtu naturalnego, na kolację śmietana ukwaszona 18-tka z malinkami lub z bananem. Póki co jakoś nie chudnę, ale i niespecjalnie mi na tym zależy, ale też i nie tyję. Moja Pani fryzjerka, do której chodziłam od lat, w celu skracania tych moich trzech włosów, często proponowała mi cudowny szampon: „to świetna nowość! Ten na pewno pomoże pani pozbyć się łupieżu!” – i co? Pstro! Ale niedawno, któregoś zimowego dnia, po kolejnym odżywczym tłuściutkim śniadanku, spotkała mnie taka miła niespodzianka. Z przyczyn niezależnych ode mnie, musiałam zmienić fryzjera. Zdejmuję ja czapkę, bo bez ciepłej czapki po uszy i szyję, nigdzie się nie ruszam, siadam na wskazanym przez miłą panią, kręconym fotelu przed lustrem, po czym: „Czy to jest naturalny pani kolor włosów? A jakich odżywek pani używa? Ma pani takie gładkie i błyszczące włosy!” – nno, po prostu je umyłam… a na ten mój łupież, to co by mi Pani poleciła? – „Ale ja tu nie widzę żadnego łupieżu…” To jedna z wielu miłych sytuacji, o których będę tu czasem wspominać.


A dzisiaj mam kaprys, więc nakarmię Rodzinę plackami ziemniaczanymi, smażonymi na smalcu, podane z kwaśną śmietaną… dzieci pewnie posypią je cukrem… A co…